W pustelni milczenia
Niedawno wróciłam z odosobnienia mindfulness organizowanego przez Fundację Polski Instytut Mindfulness w niezwykle klimatycznym miejscu – Wytwórni Ciszy. Kiedy ludzie słyszą słowo „odosobnienie”, często robią dziwną minę, bo nie za bardzo wiedzą, o co właściwie chodzi: znaczy się, w jakiejś pustelni siedziała? a może wypuścili ją z kicia?… Odosobnienie jednak niewiele ma wspólnego z więzieniem, bo nikt Cię tam nie „wsadza” – sam decydujesz się na krótkotrwałe odcięcie od swojej codzienności. Jeśli więc coś Cię ogranicza i więzi, to tylko własne przekonania. Co do pustelni… cóż, nie trzeba być całkiem samej w sensie fizycznym, żeby odizolować się od innych osób. Wystarczy… milczeć. Otóż właśnie na klasycznym odosobnieniu mindfulness uczestników obowiązuje milczenie, które polega na zaniechaniu komunikacji ze współtowarzyszami, ale też z członkami rodziny (jeśli to tylko możliwe) czy przyjaciółmi. Obowiązuje też „post” internetowy. Po co? Ano po to, żeby głęboko zanurzyć się w ciszy i przez kilka dni pobyć tylko i wyłącznie ze sobą.
Wytwórnia Ciszy
Cisza wymaga odwagi
Może Ci się to wydawać wyzwaniem i rzeczywiście tak bywa. Bycie w ciszy może być trudne, jeżeli na co dzień uciekasz od niej na wszelkie sposoby, jeżeli jesteś wiecznie aktywnym ekstrawertykiem albo jeżeli akurat przeżywasz trudny czas. Albo i w innych okolicznościach, których do końca nie potrafisz przewidzieć, dopóki sobie ich nie uświadomisz… już w ciszy. Więc nie czarujmy się: cisza – szczególnie współcześnie – wymaga odwagi. Ale i sama uważność wymaga odwagi, aby wciąż na nowo patrzeć na to, co jest rzeczywiście we mnie i wokół mnie. Żeby nazywać rzeczy po imieniu. Żeby stawać w prawdzie. Żeby odrzucać warstwa po warstwie nieprawdziwe przekonania dotyczące siebie i innych. Do takiego wglądu cisza jest niezbędna.
Gadanina umysłu
Kiedy medytujesz w duchu uważności, milczysz. Początkowo może pięć minut, potem może 10 czy 15. Ale nawet to pięć minut wystarczy, żeby zauważyć, że choć milczysz „zewnętrznie”, Twój umysł gada czy wręcz jazgocze prawie cały czas. Co ciekawe, zazwyczaj im dłużej siedzisz w medytacji, tym bardziej wycisza się ta gadanina umysłu. Cisza zewnętrzna wspiera tę wewnętrzną. Jednak obserwowanie tego, co się dzieje w mojej głowie, w emocjach, w ciele, pozwala mi lepiej poznać mój wewnętrzny świat, moje sposoby reagowania na różne sytuacje, moje schematy myślenia i działania. Jakie właściwie myśli pojawiają się we mnie? Czy cały czas planuję przyszłość czy raczej oglądam się w przeszłość? Co konkretnie mnie „dręczy” albo do czego ucieka moja wyobraźnia? Jakie emocje wywołują we mnie te myśli? Może włącza się mój wewnętrzny krytyk? Co mówi? Jak reaguje na to moje ciało? Co to wszystko mówi o tym, co dla mnie jest ważne?… Czy widzisz już, jak cenną wiedzę o sobie zdobywa się w takich momentach? Przecież to radio (wg porównania jednej z uczestniczek) cały czas gra w Twojej głowie! Serio, cały czas, nie tylko podczas medytacji! Medytacja to taki laboratoryjny czas, kiedy obserwuję: aha, to ja tak mam! aha, to mi robi to i to! wywołuje we mnie smutek/złość/frustrację/radość/spokój… objawia się spięciem moich barków/skurczami jelit/rozluźnieniem szczęki/ciepłem w rejonie splotu słonecznego…
Realia odosobnienia
To laboratorium w przypadku odosobnienia to nie pięć ani czterdzieści pięć minut, ale kilka dni. My przyjechaliśmy w piątek po południu, zakwaterowaliśmy się, o 16:30 spotkaliśmy się w sali medytacyjnej, żeby się poznać, powiedzieć, co nas tu przygnało itp. Dopiero potem została zawiązana cisza. Wyjeżdżaliśmy we wtorek, a cisza została rozwiązana podczas ostatniej sesji, ok. 11:30, żebyśmy mogli podzielić się ze sobą doświadczeniem tych dni. Czyli właściwie trzy dni milczenia. Dużo? Niedużo? To zależy… Najważniejsze jest to, że w ogóle zdecydowaliśmy się podarować sobie ten „luksus ciszy”, jak to doskonale określiła Małgosia Jakubczak, która prowadziła to odosobnienie. Jeśli zastanawiasz się, co można robić przez trzy dni w milczeniu, to nieco przewrotnie odpowiem, że na odosobnieniu masz wreszcie okazję, żeby bardziej BYĆ, niż coś ROBIĆ. Ale program był prosty: medytacja – śniadanie – przerwa – medytacja – przerwa – medytacja – obiad – przerwa – medytacja – prelekcja/inspiracja – przerwa – medytacja – kolacja – przerwa – medytacja – sen. Warto przy tym pamiętać, że medytacja mindfulness to nie tylko medytacja siedząca, ale też medytacja w chodzeniu, w ruchu (uważny ruch), medytacja z elementami praktyki współczucia/samowspółczucia etc. Ale, ale… kiedy czytasz „śniadanie/obiad/kolacja”, to pamiętaj, że jedzenie też może być potężną praktyką uważności: skupiasz się wtedy na smakach, zapachach, na konsystencji i fakturze pokarmów, na ich kolorach i kształtach, na cieple kubka z herbatą w zziębniętych dłoniach. Kiedy czytasz „przerwa”, wyobraź sobie nasze spacery po lesie w Brzozówce, uważne spacery, też połączone z uważnością zmysłów: co widzę? co słyszę? jakie czuję zapachy? jakie mam doznania dotykowe?… W takim zwykłym życiu jest tyyyyle do zauważenia!!! Wystarczy zwolnić. I… wyciszyć się.
Co wzięłam dla siebie?
Co mnie samej dało to odosobnienie? Powiem Wam o dwóch rzeczach, które jakoś szczególnie utkwiły mi w sercu. Pierwsza to medytacja o 7:30. O siódmej trzydzieści! Rano! OK, to nie jest bardzo rano, ale ja uwielbiam spać… A przecież jeszcze trzeba było się zwlec trochę wcześniej, żeby skorzystać ze wspólnego prysznica i jakoś się „ogarnąć”. Byłam przygotowana na to, że będzie ciężko. A tymczasem w sobotę rano, kiedy już usiadłam na swojej poduszce medytacyjnej, usłyszałam słowa Małgosi: „Zauważ, jak wstaje dzień. Jak świat rozjaśnia się chwila po chwili. Uświadom sobie, że ta planeta obraca się wraz z tobą, odwracając się ku słońcu…” Wow. Kliknęło mi w głowie i odtąd już każda poranna medytacja (także w domu) nabrała nowej jakości. Jakości cudu zanurzania się w świetle wstającego dnia. Odkryłam, że nawet nie muszę otwierać oczu, żeby mieć świadomość, że pomieszczenie subtelnie się rozjaśnia z każdą chwilą.
Medytacja o świcie
Druga rzecz to było niezwykle intensywne doświadczanie widoków przyrody (zdarzało mi się wzruszać do łez – tak było pięknie, a to niby „zwykły” las czy mała rzeczka), piękna sztuki (w Wytwórni odkryłam hipnotyzujące obrazy Marzeny Stanieckiej, w które mogłabym się wpatrywać bez końca), ale też miękkości sofy w hallu, dźwięku wody szumiącej w fontannie, widoku ryb w akwarium i… i… i… No, mnóstwo małych radości. Wywołały one we mnie pytanie, jak na co dzień dbam o jakość swojego odpoczynku. Czemu nie potrafię tak celebrować chwil we własnym domu? W domu?… a może to tylko mieszkanie?… Czego potrzebuję, aby tę przestrzeń na dobre przekształcić w dom? (Dla tych z Was, którzy nie wiedzą: urządzam się w miejscu, które znam od dziecka, ale po śmierci mojej Mamy stało się już tylko i wyłącznie MOIM miejscem.)
„Kręgi” Marzeny Stanieckiej
To oczywiście nie wszystko. I nie o wszystkim mogę tu napisać, bo w ciszy często ujawniają się sprawy bardzo osobiste. Tak było i u mnie. Ale cudownie odpoczęłam i poczułam się dużo mocniejsza po tym doświadczeniu. Czy zatem warto bać się ciszy? Sądzę, że warto do niej odnosić się z szacunkiem. Bo potrafi dać ukojenie, ale też wydobyć na jaw sprawy, które na co dzień zamiatamy pod dywan i zagłuszamy na wszelkie sposoby. Zanim zamkniesz się na trzy dni w jakiejś „wytwórni ciszy” (właściciele powinni dostać Nobla za tę nazwę!) lub od razu wyjedziesz na tygodniowe rekolekcje ignacjańskie czy dziesięciodniową Vipassanę, warto choć trochę się z tą ciszą zaprzyjaźnić, pobyć w niej nieco krócej. Bo – powiedzmy szczerze – bywają takie okresy w życiu, że cisza może zbudzić za dużo upiorów, z którymi nie potrafimy sobie jeszcze radzić.
A jak Ty radzisz sobie z ciszą? Tęsknisz za nią czy raczej Cię przeraża?
Ps 1.: O ciszy (choć nieco w innym kontekście) pisałam też w artykule „Między dźwiękami, czyli zamień się w słuch.”
Ps 2.: Kiedy pisałam o tych małych „cudach” (las, szmer wody, akwarium itp) ciągle brzmiał mi w głowie wiersz Wisławy Szymborskiej „Jarmark cudów”.